Złap się za Słowo - dzień dwudziesty ósmy, dwudziesty dziewiąty i trzydziesty
W końcu mam trochę czasu na to, by zasiąść i spisać swoje przemyślenia :). Lód, przejmujący mróz i radość, że jestem w ciepłym domu, choć za chwilę trzeba będzie wyjść ;). Lubię zimę, ale nie jak jest bardzo niska temperatura. Ale ciepły koc i gorąca herbata rekompensują wszystko :D
Prośba trędowatego zostaje wysłuchana. Jezus chce go oczyścić, ale robi to w sposób dla siebie wyjątkowy. Nie ogranicza się jedynie do słów, ale wyciąga rękę i dotyka chorego. A przecież wszyscy bali się trędowatych, unikali ich jak ognia, wyrzucali poza bramy miasta, poza nawias życia społecznego. Byli oni niewidzialni, niechciani, zapomniani. A Pan pochyla się nad tym człowiekiem, nie z odrazą, nie z potęgą, on z miłością dotyka człowieka, który był wyrzutkiem. Słowa to za mało, pragnie, by ten gest, był początkiem nowego, by dał nadzieję. Jeśli ktoś widział to zdarzenie musiał być przejęty trwogą i odrazą. A przecież to piękny obraz.
Od razu przypomina mi się św. Franciszek i to, jak musiał ze sobą walczyć, by pocałować trędowatego. Chciał w nim ujrzeć Jezusa, ale nadal tliło się w jego sercu umiłowanie piękna i niechęć do wszystkiego, co wykraczało poza kanony urody i budziło lęk. Czy bał się że zachoruje? Pewnie po ludzku tak. Nie wierzę, że łatwo było mu się przemóc, zachwycić się Bogiem w człowieku, który by zdeformowany przez chorobę. Ta próba jednak zakończyła się pomyślnie, a bogaty młodzieniec, który oddał Panu wszystko przystanął do chorych. Nie obawiał się nimi opiekować, jak wiele wieków później Matka Teresa z Kalkuty, zmienił widzenie. Nie patrzył ludzkim wzrokiem, ale Mistrz odsłonił mu choć rąbek tajemnicy, tego jak On widzi swoje dzieci, nawet te dotknięte chorobą.
Pod nieatrakcyjną powłoką, może kryć się wiele piękna. Rzeczy oceniane z pozoru tracą w naszych oczach, a tak być nie powinno. Wygląd to tylko jedno ogniwo. Nieraz bywa złudny i prowadzi do złej oceny człowieka. Mówi się potocznie o kimś, że jest trędowaty, czyli odsunięty z jakichś powodów przez otoczenie i wcale nie chodzi tu o chorobę. Głównym powodem jest zawsze lęk przed tym, co niepokoi. Wygodniej ominąć kogoś, niż dostrzec prawdę, niż postarać się coś zmienić. Bóg przyjmuje wiarę chorego i pomaga mu, obym i ja potrafiła dotknąć mimo strachu i barier.
Bóg objawił swą łaskę. Okazał miłosierdzie. Teraz kieruje oczyszczonego do kapłana, by się mu pokazał i złożył ofiarę. Podziękował za uzdrowienie. Przykazuje mu również milczenie o tym, co się wydarzyło. Na pierwszym miejscu wdzięczność. Dziś powiedzielibyśmy, że Chrystus zastosował całkiem dobry zabieg marketingowy, przykazał milczenie, wiedząc, że zaraz rozniesie się wieść o tym, że mężczyzna został uleczony. Nawet przez jakiś czas tak myślałam. Ale gdy się tak zastanowić, to ten nakaz mógł wziąć się właśnie z tego, że wpierw powinno zostać stwierdzone uzdrowienie a następnie dopiero rozniesiona wieść. Bóg uleczył, ale by chory mógł wrócić na łono społeczeństwa, kapłan musiał to potwierdzić, ogłosić, że dana osoba jest czysta i może przebywać z innymi.
Wydarzył się cud. Chory wrócił do zdrowia. Najpierw ma jednak wypełnić obowiązek, pokazać się kapłanowi, złożyć ofiarę, która równała się z podziękowaniem za otrzymaną łaskę. Potem należało odbudować wszystko, co przekreśliła choroba. Można było wrócić do rodziny, jeśli chory ja miał, znaleźć pracę, zawierać nowe znajomości. Niby wszystko stanęło na powrót otworem przed tym człowiekiem, ale i tu zastanawiam się, jak inni to przyjęli. Czy nie bali się po pierwsze, że choroba wróci, że jego nieszczęście może przejść na nich? Po drugie w czym upatrywali nagłego cudu? Wiele wydarzeń przecież przypisywano złym mocom. Na pewno wokół pojawiły się przeróżne pogłoski. Nie wiem, jak reagował na nie były trędowaty, ale chcę myśleć, że był szczęśliwy.
I tu pojawia się refleksja nad ludzką naturą. Jak podchodzimy do tego, kto dostąpił łaski? Czy pojawia się zazdrość, podejrzliwość, niechęć? Daj Boże, byśmy umieli się cieszyć cudzym szczęściem, bo to piękna umiejętność. Warto doceniać dobro, które dzieje się innym, radować się łaską, która kogoś spotyka. To rozwija i nas. Wyświadczone dobro wraca, czasem w najmniej spodziewanym momencie. Zadanie na najbliższy tydzień, cieszyć się tym, co Bóg daje nie tylko bliskim, ale w ogóle wszystkim w moim otoczeniu.
Uzdrowiony nie przestrzega nakazu Jezusa. Nie potrafi utrzymać języka za zębami i głośno i otwarcie mówi o tym, co mu się przydarzyło. Przed oczami mam roześmianego, biegającego od osoby do osoby człowieka, który aż promienieje radością i mówi o swoim uzdrowieniu. Przerysowany obraz? Nie sądzę. Jeśli ktoś, kto był na tyle pokorny, że sformułował prośbę o uzdrowienie w taki sposób jak ten człowiek, nie umie wypełnić nakazu danego przez Chrystusa, to musiała go wręcz aż rozsadzać radość. Inaczej przecież w akcie zwykłej wdzięczności, od razu bez zwłoki poszedłby do kapłana, złożył ofiarę i wówczas mógłby mówić o cudzie. On jednak chyba czuł przynaglenie do tego, by całemu światu ogłosić, jak wielka łaska go spotkała i nie ma się co dziwić!
Radość potrafi być tak ogromna, że jedynym wyjściem jest po prostu wykrzyczenie jej wszystkim, podzielenie się nią z innymi, by i oni mogli jej doświadczyć. Mówi się, że śmiech jest zaraźliwy i faktycznie jest. Podobnie z radością. Jak musiał czuć się ktoś, kto nagle został wyzwolony spod takiego jarzma jak trąd? Kto poczuł, że znów żyje. To niepojęte, mierzyć się ze smutną codziennością przepełnioną bólem i nieodległym widmem śmierci i nagle mieć na powrót dawne życie. Być może trędowaty zapomniał już jak to jest być wolnym od cierpienia psychicznego i fizycznego. Fala ulgi i spokoju, która go wręcz zalała, musiała wywołać prawdziwy wstrząs.
Czy nie jest tak, że o dobrych rzeczach powinno się mówić głośno i często? Nawet o takich najzwyklejszych, drobnych miłych odruchach, by po prostu rozświetlić ten świat. Przekazywać sobie dobre wieści, pozwalać, by inni też byli uczestnikami tych uczuć. Piękno i radość, jeśli się ich nie dzieli z innymi nie są pełne. Dopiero dopuszczając do nich bliźniego, sprawiamy, że zyskują na sile. Rosną niemal w oczach. Jak dobrze jest przekazywać piękne wieści :). Spróbujcie sami.
A na koniec, link do historii zamieszczonej na stronie Deon.pl, przeczytajcie, naprawdę warto :)
Wydarzył się cud. Chory wrócił do zdrowia. Najpierw ma jednak wypełnić obowiązek, pokazać się kapłanowi, złożyć ofiarę, która równała się z podziękowaniem za otrzymaną łaskę. Potem należało odbudować wszystko, co przekreśliła choroba. Można było wrócić do rodziny, jeśli chory ja miał, znaleźć pracę, zawierać nowe znajomości. Niby wszystko stanęło na powrót otworem przed tym człowiekiem, ale i tu zastanawiam się, jak inni to przyjęli. Czy nie bali się po pierwsze, że choroba wróci, że jego nieszczęście może przejść na nich? Po drugie w czym upatrywali nagłego cudu? Wiele wydarzeń przecież przypisywano złym mocom. Na pewno wokół pojawiły się przeróżne pogłoski. Nie wiem, jak reagował na nie były trędowaty, ale chcę myśleć, że był szczęśliwy.
I tu pojawia się refleksja nad ludzką naturą. Jak podchodzimy do tego, kto dostąpił łaski? Czy pojawia się zazdrość, podejrzliwość, niechęć? Daj Boże, byśmy umieli się cieszyć cudzym szczęściem, bo to piękna umiejętność. Warto doceniać dobro, które dzieje się innym, radować się łaską, która kogoś spotyka. To rozwija i nas. Wyświadczone dobro wraca, czasem w najmniej spodziewanym momencie. Zadanie na najbliższy tydzień, cieszyć się tym, co Bóg daje nie tylko bliskim, ale w ogóle wszystkim w moim otoczeniu.
Uzdrowiony nie przestrzega nakazu Jezusa. Nie potrafi utrzymać języka za zębami i głośno i otwarcie mówi o tym, co mu się przydarzyło. Przed oczami mam roześmianego, biegającego od osoby do osoby człowieka, który aż promienieje radością i mówi o swoim uzdrowieniu. Przerysowany obraz? Nie sądzę. Jeśli ktoś, kto był na tyle pokorny, że sformułował prośbę o uzdrowienie w taki sposób jak ten człowiek, nie umie wypełnić nakazu danego przez Chrystusa, to musiała go wręcz aż rozsadzać radość. Inaczej przecież w akcie zwykłej wdzięczności, od razu bez zwłoki poszedłby do kapłana, złożył ofiarę i wówczas mógłby mówić o cudzie. On jednak chyba czuł przynaglenie do tego, by całemu światu ogłosić, jak wielka łaska go spotkała i nie ma się co dziwić!
Radość potrafi być tak ogromna, że jedynym wyjściem jest po prostu wykrzyczenie jej wszystkim, podzielenie się nią z innymi, by i oni mogli jej doświadczyć. Mówi się, że śmiech jest zaraźliwy i faktycznie jest. Podobnie z radością. Jak musiał czuć się ktoś, kto nagle został wyzwolony spod takiego jarzma jak trąd? Kto poczuł, że znów żyje. To niepojęte, mierzyć się ze smutną codziennością przepełnioną bólem i nieodległym widmem śmierci i nagle mieć na powrót dawne życie. Być może trędowaty zapomniał już jak to jest być wolnym od cierpienia psychicznego i fizycznego. Fala ulgi i spokoju, która go wręcz zalała, musiała wywołać prawdziwy wstrząs.
Czy nie jest tak, że o dobrych rzeczach powinno się mówić głośno i często? Nawet o takich najzwyklejszych, drobnych miłych odruchach, by po prostu rozświetlić ten świat. Przekazywać sobie dobre wieści, pozwalać, by inni też byli uczestnikami tych uczuć. Piękno i radość, jeśli się ich nie dzieli z innymi nie są pełne. Dopiero dopuszczając do nich bliźniego, sprawiamy, że zyskują na sile. Rosną niemal w oczach. Jak dobrze jest przekazywać piękne wieści :). Spróbujcie sami.
A na koniec, link do historii zamieszczonej na stronie Deon.pl, przeczytajcie, naprawdę warto :)
Komentarze
Prześlij komentarz