Zośka Papużanka "Kąkol" - Recenzja
Wakacje, czas na który czekają
wszystkie dzieci. Beztroskie dni lata spędzane na bieganiu po polach, skakaniu
po sianie, kąpaniu się w rzece. Słodkie wspomnienia z wyjazdu do dziadków,
pozostawiające nostalgię za cudownym czasem dzieciństwa.
"Związywały nas konwenanse, przysięgi kościelne i urzędowe oraz pępowiny. W sznurach zależności walczyliśmy o niezależność. Poza dzień dobry odzywaliśmy się do siebie właściwie wyłącznie w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia. Każdy pragnął tylko, żeby wszyscy inni zniknęli. Każdy szukał choć centymetra prywatności w tym ciasnym, dusznym ulu. (...). Od rana do wieczora kopaliśmy fosy nienawiści i wylewaliśmy do nich wściekłą zawartość publicznie, bez nocnikowego skrępowania, które powinno towarzyszyć napełnianiu nocnika." - s. 80
Nie każde lato przypomina jednak te filmowe, które wprowadzają w sielski nastrój i wywołują tęsknotę za dawno minionym czasem. Do niektórych wspomnień lepiej nie zaglądać, bo mogą się okazać mroczne i dalekie od kulturowej idylli.
Baśń o rodzinnych wakacjach
Koniec roku szkolnego, pakowanie
plecaka, przygotowania do wyjazdu. Coroczna powtarzalna ceremonia. Przyjazd pomarańczowego Opla Kadetta, pochód do samochodu,
układanie bagaży, droga na wieś, gdzie czeka całkiem inna rzeczywistość.
Czas swobody, odpoczynku i
radości. Dni wolnych od trosk, obowiązku nauki. Czas zawiązywania przyjaźni,
poznawania nowych stron życia, kontaktu z przyrodą, której tak mało w mieście.
Chwile zdziwienia nad pracą, którą trzeba wykonać w polu, zbieraniem owoców,
zaganianiem dzieci do pomocy w obowiązkach gospodarskich.
Miesiące, gdy wszystko jest nie
tak jak powinno. Kiedy w brzuchu matki rośnie kłębek nerwów, gdy trzeba
podporządkowywać się autorytatywnemu dziadkowi. Dom zapełniony po brzegi ludźmi
kurczy się i dusi mieszkańców surowymi prawami, gniewnymi i nieprzychylnymi
spojrzeniami, niechęcią do wszystkiego, co wżenione w rodzinę. Upragniony czas
zmienia się w wielką ucieczkę przed seniorem rodu, dla którego wszyscy są
niegodni, źli, nieudolni, w wyrywanie minut na zabawę z przyjaciółką, rosnącą
frustrację i nienawiść wobec musztry i lodowatego serca dziadka.
Osoby dramatu
Bajka o rodzinnych wakacjach ma wielu bohaterów. Próbującą odnaleźć się w niej matkę, która zawsze zapomina reguł gry, choć stara się jak może. Z sercem na dłoni i kruchym ciastem, z wianuszkiem swoich i nieswoich dzieci, wędrującą od gospodarstwa do gospodarstwa, by kupić produkty na obiad, uciekającą w pola od wszechobecnego milczenia przepełnionego niezgodą na jej, żony syna istnienie. Jest i ojciec, odbicie lustrzane dziadka. Równie surowy, stawiający na swoim, nieprzejednany. Pan i władca pomarańczowego autka i dzieci. Ciotka Aurelia stworzona tylko po to, by działać seniorowi na złość swoimi plonami, których kompletnie nie pielęgnuje, a które mimo to rosną jak szalone, w przeciwieństwie do doglądanych codziennie zalążków warzyw dziadka.
Jest przekarmiany Dziubasek, udający młodszego niż jest, tylko po to
by wszystko robić za niego i jego matka Irmina, która drży nad potomkiem i jest
chodzącą definicją przewrażliwienia. Są Trutnie, młodsze rodzeństwo głównej
bohaterki, którym wystarcza swoje własne towarzystwo i balia wody, ale nie
opuszczające żadnej okazji, by znaleźć się w centrum wydarzeń. Szwagier z
zacięciem do tworzenia, który choćby nie wiadomo ile patrzył i jak się starał i
tak nie nadaje się do niczego. Jest babcia, rozmawiająca z indyczką i wylewająca żale na kredens. Cicha, czekająca tylko oddechu od męża. W końcu
bohaterka, uganiająca się wszędzie z Bejatką, córką warzywnego potentata. Dziecko-filozof o szerokim spektrum obserwacji, bezbłędnego zaglądania w trzewia świata. Ona pragnąca, by ktoś ją naprawił, skoro jest taka zła jak mawia dziadek.
Czarny charakter baśni ma wygląd
surowego starca. Zamiast ogniem zieje nienawiścią, kpiną i złością. Jego
spojrzenie jest jak wzrok bazyliszka, uciekają od niego wszystkie dzieci, choć
wiecznie nakazuje patrzeć. Nie zna pojęcia litości. To nie on kręci się wokół
świata, ale świat wokół niego. Terrorysta psychologiczny, który sprawia, że
ściany zaczynają się kurczyć, dłonie pocić, serce tłoczy coraz większe ilości
adrenaliny a w brzuchu rozrastają się ciernie. Człowiek o kamienno-lodowym sercu, którego lepiej unikać.
"Wsi spokojna, wsi wesoła"
W niej mieści się wszystko. Złociste pola porośnięte zbożem, cudownie smaczne krzaki malin, uginające się od owoców gałęzie gruszy. Bogate plonami włości Bolesława Gołębia, wykorzystującego swoje dzieci do pracy. Kłótnie z sąsiadką, kościół niebieski w środku, zabawy z wiejskimi dziećmi, krowa na łące, niczyja indyczka, zbudowany rękami ojca i dziadka drewniany dom, zjadany przez korniki. To opozycja miasta, w którym wszystko jest anonimowe, betonowe, szare.
Wieś rządzi się swoimi prawami. Wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Powietrze przepełnione jest zapachem ziół, owoców, liści i plotkami. Ludzie skłonni do walki o swoje. Przyjaźń współistnieje z nienawiścią, dzieci wiejskie z miastowymi. Rysują się różnice między nimi. Uwypuklają się rodzinne konflikty i problemy. W tym wszystkim próbuje odnaleźć się kilkunastoletnia bohaterka. Zbiera wspomnienia, jak wkładane między kartki książki kwiaty i patrzy rozumiejąc więcej niż komukolwiek się wydaje. Zauważa narastające między rodzicami napięcie. Oziębłość ojca i bezradność matki. Bezwzględność dziadka. Widzi i czuje, nie wiedząc co zrobić z rosnącymi w niej cierniami. Ucieka od tego do dziecięcych zabaw, wygłupów, jednak jej spostrzeżenia są niezwykle celne i mimo niewyparzonego języka ważne.
„Kąkol” – moja opinia
Powiedzieć, że czytałam tę
powieść to za mało. Pochłaniałam kolejne strony zdumiona literackim kunsztem
Zośki Papużanki. Gorącą, uginającą się od owoców i nieco zakurzoną wsią.
Folklorem z lokalnymi pijakami, przyśpiewkami, miedzowymi swarami. Niezgodną
dorosłych i przyjaźnią dzieci. Łańcuchowymi psami, które gryzą nieraz mniej niż
ludzie. Miejscowymi oryginałami i przeszłością przeplatającą się z
teraźniejszością. Pisarka stworzyła tętniący życiem, przepełniony emocjami
obraz wsi, która łączy w sobie tyle sprzeczności, że ciężko w to uwierzyć.
„Kąkol” jest opowieścią o
dalekich od ideału relacjach rodzinnych. Powierzchownych więziach pod którymi
buzują pogarda, nienawiść, niechęć, obojętność, kpina, złość, złośliwość i
wiele innych uczuć. To rzecz o ludziach-kamieniach, którzy żyją, by innym
życie utrudniać, jak kamień, który wpada do buta i uwiera coraz bardziej. Tych,
którzy karmią się kosztem innych, nie umieją porozumiewać się z drugim człowiekiem,
ustępować, nawet żyć z bliźnimi. Są jak tytułowe kąkole, z wyglądu całkiem
niegroźne, ale trujące. Nie tylko dziadek jest tu postacią negatywną.
Całość rodzinnych relacji tworzy dość skomplikowaną i podszytą niechęcią oraz winą sieć. A
jednak na kartach pojawia się przyjaźń, dziecięce psikusy. Zabawy, które zawsze
towarzyszą najmłodszym, choćby nie wiadomo jak trudno było. I to fascynujące
poznawanie rzeczywistości od podszewki.
Fabuła opowieści jest tym lepsza,
że pokazuje jasne i ciemne strony człowieka. Targające nim emocje, czasami
kompletnie nieracjonalne zachowania. Papużanka oscyluje między baśnią, snem,
historią z dzieciństwa a doskonałą diagnozą psychologiczną. Odmalowuje świat
paletą barw o tysiącach odcieni. Nacina rzeczywistość nerw po nerwie, przeprowadzając
genialną sekcję. Język „Kąkola” to majstersztyk. Odniesienia biblijne
przeplatają się z naukowymi terminami, fragmentami stylizowanymi na baśń, by
wrócić do niemal naturalistycznego opisu świata i znów zanurzyć się w
psychologii. „Kąkol” zadziwia, prowokuje, uwiera, a jednocześnie tętni życiem.
Oburzenie na dziadka miesza się ze śmiechem wywołanym niektórymi wydarzeniami.
Aż chciałoby się przysiąść na schodach domu i dalej poobserwować rodzinę bohaterki.
Powiedzieć jej kilka słów otuchy, rozmówić się z domowym tyranem, pocieszyć
matkę w pięknej sukience w kwiaty, spróbować sera od sąsiadki i jajek od
dostawców-alkoholików. Rzadko tworzy się tak realny świat, a Papużance
udało się to doskonale.
Czuję się jak Magdalena
Grzebałkowska, która napisała, że odmawia komentarza w sprawie „Kąkola”, bo
autorce można tylko zazdrościć umiejętności operowania słowem. I ja
zazdroszczę, tej precyzji, kunsztu, lekkości, ugniatania i formowania każdego
słowa. Tworzenia motyli i gwiazd ze zbitka liter. Snucia opowieści, której
można dotknąć i zachłysnąć się nią na długie minuty. Budzenia czegoś w
czytelniku z materii tak ulotnej i kruchej a zarazem tak ciężkiej i nieraz
opornej jak słowa. Tak potrafią nieliczni. Chylę czoła.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Marginesy.
Zośka Papużanka, Kąkol, wyd. Marginesy, Warszawa 2021.
Po Twojej recenzji nie mam już dla siebie wymówek :D "Świat" Papużanki był cudowny i czuję, że coś podobnego znajdę tutaj. Już czeka na mnie "Kąkol" na Legimi :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie od Papużanki nie można się wymówić, to za dobra proza, by odpuścić sobie lekturę. Aż zazdrość bierze, że dla kogoś pisanie jest tak bajecznie proste. Jestem ciekawa Twojej opinii o "Kąkolu". Daj znać, jak Ci się podobało. Pozdrawiam :)
UsuńZ przyjemnością przeczytam. Jako dziecko spędzałam wakacje u dziadków na wsi, myślę więc, że dużo mocniej poczuję tę książkę. I porównam sobie, jak to było u mnie a jak w książce.
OdpowiedzUsuńDaj znać, jak wrażenia. Ja niestety nie zaznałam wakacji na wsi, więc zawsze z zachwytem czytam o nich, choć na miejscu bohaterki Papużanki z pewnością nie chciałabym się znaleźć. Pozdrawiam :)
Usuń