Maria Paszyńska "Za zasłoną chmur" - Recenzja

 


Za oknem szaleje wiatr. Drzewa gną się pod naporem żywiołu. Wpatruję się w nie zahipnotyzowana. Czekam, aż przyjdą odpowiednie słowa. Jest we mnie cisza. To znajome uczucie, które towarzyszy mi, gdy kończę historię, która była dla mnie ważna, gdy pozostaje we mnie więcej pytań niż odpowiedzi. 

"Wiatr wiejący od wschodu kołysze drzewami rosnącymi wzdłuż drogi. Wiatr ze wschodu niesie wspomnienia, lecz pomiędzy nimi w powietrzu wyczuwam już wyraźnie łagodne muśnięcia wieczności, tak jak niegdyś wśród powiewów jesieni nieomylnie wyczuwaliśmy nadchodzący śnieg. Gdy tylko skończę, nadejdzie kres. Taki jest porządek rzeczy. Nie lękam się niczego poza tym, że nie zdążę. Niedopowiedziane historie zbyt szybko bledną, ulegają wypaczeniu, skręcają się niczym nadpalona kartka i jak ona zmieniają się w popiół. Nikt nie przechowuje niedokończonych opowieści." - s. 14

Wybrzmiało ostatnie słowo. Postawiona została ostatnia kropka. Wyobrażam sobie autorkę podczas tej czynności. Poranne słońce wpada miękko przez okno, oświetlając biurko. W kubku są jeszcze resztki niedopitej, zimnej już herbaty. Pracowita noc, która niepostrzeżenie przeszła w ranek dobiega końca. W domu jest jeszcze cicho. Wszyscy śpią, a ona stawia z uśmiechem ostatnią kropkę. Jeszcze nie wie, jak czytelnicy odbiorą tę historię, ale wie, że w niej już się skończyła. Bohaterowie odeszli, opowiedziawszy wszystko, co chcieli przekazać. 

Życie w dwóch światach

Każde z nich zaczyna od nowa. Kazimierz wyrusza do Polski po raz pierwszy wybierając siebie. Chce przekonać się, kim tak naprawdę jest. Zrozumieć targające nim emocje, obezwładniające instynkty. Czuje, że zgubił drogę. Warszawa wydaje się naturalnym punktem odniesienia. Miejscem, w którym być może uda mu się być po prostu sobą. Przytłoczony samotnością  i obcością stolicy nie podejrzewa, że los da mu szansę na to, by przekonać się, o czym tak naprawdę marzy i co czuje. Odłożone na bok marzenia, nagle są na wyciągnięcie ręki. Dni wypełniają się słońcem, gdy zaznajamia się z Franciszkiem Żwirką i Stanisławem Wigurą. Szczęście zdaje się sprzyjać mężczyźnie pierwszy raz od dawna. W pięknej i rozbudowującej się Warszawie echa trudów życia w Związku Radzieckim bledną. Złe wspomnienia powoli się zacierają, a Kazimierz nie widzi już innego życia poza tym w Polsce. 

Po raz kolejny coś idzie nie po myśli Anastazji. Nieudana próba odejścia nie tylko zmusza ją do życia ze złamanym sercem, ale w zupełnie innych, znacznie trudniejszych warunkach. Między nią a pewną kobietą rodzi się niespodziewana relacja. Ból i zawiedzione nadzieje zbliżają nawet dwie skrajnie różne osoby, które dzieli wszystko. A jednak na przekór rozumowi, wszystkim znakom na ziemi i niebie te doświadczone przez życie osoby zawiązują zaskakującą znajomość, która wydaje się ocaleniem dla każdej z nich. Historia jednak upomina się o ludzi. Każdy krok ma swoją cenę, wyższą niż mogłoby się wydawać. Dobre intencje kosztują niebotycznie wiele. Jedna zła decyzja powoduje utratę wszystkiego. Ratunkiem jest jedynie ucieczka. Ukraina jawi się jako bezpieczne miejsce, ale to tylko pozory. Stalin rządzi coraz mocniejszą ręką. Umacnia swoją pozycję i nie cofnie się przed niczym, by podporządkować sobie świat. W miasteczku, które miało dawać schronienie jest coraz trudniej. Brak żywności odbija się na wszystkich. Czy dwie kobiety zdołają poradzić sobie w rzeczywistości pozbawionej nadziei?

Opowieść o niemożliwym

Wydawało mi się, że po tylu lekturach i rozmowach z Marią Paszyńską, wiem czego mogę się po niej spodziewać, ale to tylko moje złudzenia. Po raz kolejny jestem zaskoczona i to nie wyborem tematu, ale kierunkiem, w który poszła ta historia. Przyznam, że z "Wiatrem ze wschodu" miałam pewien problem. Nie do końca potrafiłam odczytać, co się za nim kryje. Poza opowieścią o namiętnej, zatracającej się w sobie miłości i oczywistym dla autorki tłem historycznym, coś tliło się pod pierwszą warstwą. Długo zajęło mi nim zobaczyłam co to takiego. 

Maria Paszyńska snuje opowieść o dwójce ludzi, którzy w bardzo młodym wieku zaznają uczucia, jakiego inni nie doświadczają przez całe życie. Upojne białe noce, polityczne spory, wybuchy, tracenie głowy. To wszystko brzmi trochę jak z filmu. Świetliste, namiętne kadry ze zmysłową muzyką, to pojawia się w głowie czytelnika. Związek, w którym nic poza drugą osobą się nie liczy. Chwile, gdy nie wiadomo, kiedy uciekają kolejne minuty. A jednak, gdy na horyzoncie pojawiają się problemy, na idealnym obrazku pojawia się rysa, a zaraz za nią kolejne. Rozstania i powroty są jak w piosence Maanam, senne, z palącym wzrokiem, płonącym ciałem. Niosą ze sobą posmak pierwszych pieszczot, tej zachłannej, młodzieńczej miłości, gdy odkrywa się drugą osobę i do szaleństwa kocha każdy jej centymetr. A potem przychodzi codzienność, w której nawet źle odstawiona szklanka przyprawia o furię. Nieskazitelna i idealna miłość okazuje się mirażem. Fasada powoli zaczyna się kruszyć a za nią są skrywane głęboko sekrety, brak porozumienia, zahamowania i blokady, z którymi bohaterowie nie potrafią sobie poradzić. Czytelnik widzi dwoje małych, skrzywdzonych dzieci, zbyt zalęknionych, by zdobyć się na zaufanie drugiej osobie i odsłonięcie swojej duszy. Za bardzo zajętych sobą, by zauważyć drugą, potrzebującą osobę.

Jednocześnie pisarka pokazuje całkiem inną, niemal niemożliwą do zaistnienia relację. Coś na kształt porozumienia pozwalającego przetrwać najtrudniejsze czy koleżeństwa zbudowanego na odrzuceniu. Gdy czytałam o więzi Anastazji i jej towarzyszki nie potrafiłam zrozumieć, jak jeden człowiek może całkowicie odsunąć na bok wszelkie emocje, urazy, ból i po prostu żyć dalej. Co więcej kierować się dobrem innych i poświęcać, choć rozum nakazuje inaczej. Postać o której mówię wydaje się kompletnie nierealna, pod tym względem, że zasługuje na miano świętej jeszcze za życia. Dziwi to tym bardziej, że naiwność miesza się w niej z pragmatyzmem, siła z kruchością, delikatność z zaradnością. 

Tło historyczne wydaje się mniej wyraziste na tle tętniących życiem i targających sercem czytelnika wydarzeń. A jednak jak zawsze jest pieczołowicie odmalowane. Widzimy zacieśniające się na szyjach mieszkańców Związku Radzieckiego ręce Stalina. Obserwujemy niebezpieczną do granic możliwości grę Borysa, który zdaje sobie sprawę z zagrożenia, a jednak czuje się w jakiś sposób nietykalny. Ulega złudzeniu przyjaźni, która trwa, jak wszystkie związki z dyktatorami, do czasu. W końcu zaś śledzimy wydarzenia na Ukrainie. Szerzący się głód i następstwa braku żywności. Cieszę się, że autorka nie przedstawia ich z całym rozmachem, gdyż opis Wielkiego Głodu na Ukrainie, był najbardziej wstrząsającym dokumentem, z jakim przyszło mi się zapoznać w całym życiu. Czuje się jednak ogromny tragizm tamtych dni, brak nadziei i walkę o każdy oddech w zapomnianej przez cały świat Ukrainie.   



"Za zasłoną chmur" - moja opinia

Parafrazując słowa powieści: "... prawdą o człowieku nie jest to, co pokazuje na zewnątrz, lecz to, co stara się ukryć." (s. 74), należy powiedzieć, że najgłębszą prawdą o "Wietrze ze wschodu" nie jest to, co Maria Paszyńska zawarła na kartach, ale to, co ta historia robi z czytelnikami. Opowieść o dwójce ludzi na tle wielkiej, dramatycznej historii rozdziera serca. Wykracza spoza kart, staje się czymś namacalnym, realnym, co żyje w odbiorach. To już nie tylko opowieść o wymyślonych postaciach, ale rzecz o ludziach targanych namiętnościami, niepewnych drugiego człowieka, ale także niepewnych samych siebie. Zagubionych pośród sekretów, lęków, bólu, którzy nie zdobyli się na odwagę, by zaufać do końca. To trochę opowieść o każdym z nas, z naszymi tajemnicami, kompleksami, zachwytami, radościami i smutkami. Uniwersalizm tej historii polega na tym, że Anastazja i Kazimierz są ludźmi z krwi i kości - niedoskonałymi, z wadami i zaletami, poddanymi wiatrom historii nie tylko tej zewnętrznej, ale i ich własnej. Stoją gdzieś pomiędzy, nie mogąc zdecydować się po której stronie pozostać. Jedną nogą w przeszłości, drugą w niejasnej jeszcze przyszłości. Mają ten sam problem, co większość ludzi. Nie potrafią żyć tu i teraz. Odważnie wybrać jedną rzecz i walczyć o nią. 

Po spotkaniu z autorką, które prowadziłam, zaczęłam się zastanawiać nad tym, co mi powiedziała. Czy uczucie, które łączyło tę dwójkę było prawdziwe? Na ile była to miłość, na ile fascynacja, namiętność, młodzieńcze szaleństwo, które nie miało prawa dojrzeć i było idealizowane. Po takim wniosku inaczej patrzy się na "Wiatr ze wschodu" i tu jest właśnie owo nieuchwytne "coś", co drgało pod powierzchnią fabuły. Maria Paszyńska tworzy bowiem cykl o zwykłych ludziach - na wskroś nieidealnych, pełnych pytań, niedopowiedzeń, wątpliwości, niepewności i lęku o przyszłość. Spoza zachwycającej i budzącej wiele emocji historii miłosnej i opowieści o historii wyłania się to, co najważniejsze - powieść o człowieku, tym jaki jest. Poza Tatianą nie ma tu świetlanych bohaterów. Jest Borys, który budzi odrazę i wszelkie najniższe instynkty, które najchętniej schowałabym głęboko w siebie, zawstydzona własnymi reakcjami. Jest Kazimierz na pozór idealny, ale niedojrzały, niezdolny do poważnej rozmowy. Anastazja męcząca się z demonami przeszłości, które niszczą jej życie, zagubiona w nieprzychylnym świecie. 

Gdy myślę o całym cyklu coraz mocniej odczuwam, że jego najmocniejszym przesłaniem jest pokazanie, jak wiele można stracić przez lęk, słabość. Jednocześnie widzę też siłę, która zaskakuje. Człowiek nigdy nie wie, ile jest w stanie wytrzymać, nim życie tego nie zweryfikuje. To głęboka, pełna emocji historia o straconych szansach, błędach, przemilczeniach, ułudach, która każe żyć uważnie i odważnie. Patrzeć głębiej niż zwykliśmy to czynić. Przekraczać samego siebie. W końcu zaś to rozdzierająca opowieść, która łamie serca i przyprawia o potoki łez. Piękna, ponadczasowa, przesycona liryzmem, co jest dla mnie nowością aż w takim stopniu u Marii Paszyńskiej. I choć tak bardzo chciałabym, żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, to wiem, że wszystko jest tu po coś. Mocniej wybrzmiewa to, co oparte na prawdzie, niż stworzone dla przyjemności opowiadania baśni. Nie umiem odpowiedzieć na wiele pytań. Nie wiem, czy bardziej ja zakorzeniłam się w tej historii, czy ona we mnie? Czy może być coś lepszego dla pisarza niż świadomość, że jego historia żyje w ludziach? Uczy ich tego, co najważniejsze? Czasem trzeba poczekać, aż wybrzmi ostatnie zdanie, by w pełni docenić książkę. Tak było tutaj. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że zaczynam rozumieć "Wiatr ze wschodu" i jego fenomen. Czy za późno? Wydaje mi się, że każdy czas jest dobry na to, by wyłuskiwać z opowieści to, co najważniejsze i karmić tym serce. 

Maria Paszyńska, Za zasłoną chmur, wyd. Książnica, Poznań 2021. 


Komentarze