Podróż do nowego życia - Wanda Szymanowska "Zielone kalosze" - Recenzja
Nie chciała słuchać już o kolejnych tragediach, ustawach, wydarzeniach. Czasami potrzeba światła, odskoczni. Przykryła się kołdrą i udała do sielskiej wsi, gdzie wszystko wydawało się prostsze, a ludzie, choć może za bardzo ciekawi i rozgadani, mieli wielkie, dobre serca...
Ruczaj Dolny przywitał ją promieniami słońca i błotem...
Mówi się, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Więc, gdyby nie bacząc na wiek po prostu któregoś dnia wstać i zacząć wszystko od nowa? Poukładać sobie życie tak, jak się o tym marzyło. Poprawić stare błędy, zrobić to na co zawsze miało się ochotę…
Takie wyzwanie podejmuje Antonina główna bohaterka książki Wandy Szymanowskiej „Zielone kalosze”. Po latach snucia marzeń o lepszym jutrze postanawia działać. Wyrzuca karty kredytowe, kartę sim, zaciera za sobą większość śladów i osiedla się w malutkiej wsi Ruczaj Dolny. Wynajmuje tam stojący na uboczu domek i zaczyna się cieszyć swoją wolnością i samotnością.
Niby można powiedzieć, że bohaterka jest znudzona życiem, bo wiodło się jej za dobrze. Nie musiała pracować, domem zajmowała się praktycznie pani Władzia, Antonina wyjeżdżała z córką na zagraniczne wakacje, stać ją było na drogie rzeczy. Cóż jednak, jeśli te luksusy przypłaciła utratą wolności, niezależności, najpierw zazdrością, a potem całkowitą obojętnością ze strony męża. Trzeba przyznać, że typ ten to nie tylko nerwowy despota, który traktuje swoją żonę jak własność, ale i alkoholik, któremu nieobce jest używanie przemocy fizycznej i emocjonalnej.
Po latach upokorzeń kobieta w końcu nie wytrzymuje i zaczyna układać sobie życie na nowo. Poznaje Stenię, która z ekspedientki, sprzedającej zielone kalosze staje się jej przyjaciółką. Z jednej strony sprzedawczyni stanowi całkowite przeciwieństwo przyjezdnej, ma nadwagę, nie umie się ubrać, jej włosy można określić jako wiecheć, z drugiej zaś podobnie jak pancia z miasta wie, co to życie z alkoholikiem, panem i władcą, któremu należy usługiwać. Antonina zna świat, natomiast dla jej przyjaciółki jest on wielką niewiadomą, wiele rzeczy jest jej obce, nieznane, nowe. I choć Stenia jest ogromnie rozgadana, wydziera się wniebogłosy ;-) oraz tuczy wszystkich dookoła, nie sposób jej nie kochać za ogromne serce. To właśnie ją polubiłam najbardziej za dobroć, serdeczność, siłę i lekką naiwność.
Jak na dobrą książkę przystało musi pojawić się w niej mężczyzna idealny. Wybór pada na Edka, brata bliźniaka Mundka, męża Steni. To przystojny, obyty ze światem, kulturalny, zaradny, umiejący wszystko naprawić facet, który potrafi czytać w myślach i zjawia się dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Rycerz na swym białym rumaku, o którym się czyta, będąc małą dziewczynką. Któż nie wzdychałby do idealnego mężczyzny? No i wzdychają, nasze dwie główne panie. Mamy więc swoisty trójkąt, który jednak zbyt szybko i jakoś dość niemrawo się rozwiązuje, a szkoda, bo mogłoby być ciekawie.
Zgodnie ze stereotypem miastowej Antonina robi sporo zamieszania, ożywia dom kultury, wprowadza nieco świeżego powiewu do życia spokojnej wsi, nawiązuje nowe znajomości i oddziałuje na innych w bardzo mocny sposób. Dzięki niej przyjaciółka zmienia się nie do poznania, nie tylko w sensie wizualnym, ale również psychicznym. I tu małe zastrzeżenie – rozumiem, że można mieć dość dotychczasowego życia, ale czy możliwe jest tak szybkie przemeblowanie całego swojego świata? Chyba, że po prostu czasami potrzeba jedynie kogoś, kto popchnie nas do działania, którego sami baliśmy się podjąć…
Żeby historia nie była taka kolorowa muszą pojawić się przed bohaterką problemy. Wszystko jednak zbyt łatwo się rozwiązuje w wyniku czego mamy prawdziwą sielankę, zadośćuczynienie świata za lata cierpień.
„Zielone kalosze” to książka bardzo ciepła, motywująca do podejmowania działań w każdym wieku, ale jednocześnie właśnie tak sielankowa, że aż nierealna. Trochę w niej naiwnych rozwiązań, zbyt klarownych i łatwo rozwiązywalnych sytuacji, podczas gdy życie wcale takie nie jest. Po trudnym czasie, przychodzi lepsze, jak po burzy wychodzi słońce, ale życie nie jest bezproblemowe, nie ścieli przed nami dywanu, po którym przechodzi się w zielonych kaloszach z łatwością mijając problemy i przystosowując się do sytuacji.
Książka Wandy Szymanowskiej to dobra lektura na zimowe wieczory, kiedy chcemy poczuć, że wszystko może się udać, że kłopoty wcale nie są takie duże, a świat jest jasny, pełen ciepła i dobrych rzeczy. To lektura prosta, przyjemna, przytulna, po prostu w porządku.
Wanda Szymanowska, Zielone kalosze, wyd. Novae Res, wyd. I, Gdynia 2014.
Komentarze
Prześlij komentarz