Spacerowe rozkminy #13




Staram się, by weekendy były dla mnie. To czas na regenerację, czytanie, spacery, spotkania i to, co zostaje gdzieś zepchnięte na bok w czasie tygodnia. W zasadzie zasypiając w piątek, mogłabym nucić "I do południa budzikom śmierć...". Nie nastawiam alarmu, zwalniam, mam czas się wyspać. W tym tygodniu jednak jakoś nie bardzo to wysypianie mi się udaje. Budzę się po szóstej i ze spania nici. Jestem jakaś zabiegana, zmęczona. Nie czytam tego, co chcę, bo całość czasu zajmuje mi przygotowanie się do spotkania, które prowadzę, obowiązki. 

A jednak dziś rano nie czułam się zmęczona. Przypomniałam sobie, jak dobrze jest wstać wcześniej, wyjść na Mszę. Iść ulicami Warszawy, gdy ruch nie jest jeszcze taki duży (część mieszkańców nie wróciła jeszcze z ferii), a spotkanie kogoś na ulicy to nadal wyczyn ;-). Zrobić sobie spacer w drodze do i z Kościoła. Posłuchać dobrego kazania i pięknego śpiewu braci. Wystawić twarz do słońca i nawdychać się zapachu nadchodzącej wiosny.

Po raz pierwszy od dawna poczułam się po prostu spokojna i szczęśliwa. Mam dużo do zrobienia dzisiaj, a jednak nie martwię się. Może przez nadciągającą wiosnę, może przez świadomość, że pomimo wcześniejszej niż zwykle pory mam już pewne rzeczy ogarnięte. A może przestałam wariować, że wszystko muszę.



Tęsknie patrzę na stosiki poezji, które zalegają na oknie i na książkę, z którą powinnam się już zapoznać dawno temu, choć ciągle brakuje mi czasu. "Nie musisz niczego udowadniać", no właśnie. Czekam na wolną chwilę, by zabrać się za lekturę, bo uczę się mądrego podejścia do życia. Warszawa ma swoje tempo, wymagania. Cała współczesna kultura narzuca pewne schematy i wymogi. A ja widzę, że coraz bardziej wariujemy. Mamy być najlepsi, niezmordowani, szybcy, prawie nieludzcy. A przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto na studiach będzie miał wyższą średnią, kto ma szybciej pracuje, ma większą odporność, ładniejszą figurę, lepszy gust, wyższe IQ. I co z tego? Mam się załamywać z tego powodu? Zapisywać się na lekcje stylu, szybsze czytanie, pochłaniać stosy literatury o tym, jak skuteczniej, szybciej, efektywniej myśleć i robić wszystko? Nie jestem maszyną. Mam zalety i wady. Jestem sobą i z tym mam być szczęśliwa. Jasne, że warto się dokształcać, ćwiczyć, rozwijać, ale bez przesady. Trzeba żyć.

Uczę się dbania o siebie. Ucinania tego, co mi nie służy. Jestem trochę z tego pokolenia, które uczono być dobrym, ale w dziwnych granicach. Ze zbyt dużą wyrozumiałością dla tego, co nie powinno być akceptowalne. Tłumaczeniem a bo ktoś miał zły dzień, zły okres, wybuchowy charakter. I tak, jak komuś puszczą nerwy i będzie musiał się wywrzeszczeć lub po doznanej krzywdzie sam nie do końca będzie panował nad tym co mówi, to jestem to w stanie zrozumieć. Ale to są normalne ludzkie sytuacje, gdy człowiek staje na skraju jakiegoś nieszczęścia, bólu, gdy przepełniła się przysłowiowa czara goryczy i potrzebne mu katharsis. Nie godzę się jednak na ciągłe tłumaczenie typu ktoś miał ciężkie życie. Tak, ale to nie daje mu prawa krzywdzenia drugiego człowieka. Znalazłam ostatnio bardzo dobrą myśl: "Unikanie toksycznych osób nie jest aktem okrucieństwa, tylko wyrazem troski o siebie". Uczę się zatem reagować i jasno mówić, że coś mi się nie podoba, bez wyrzutów sumienia, że może nie miałam cierpliwości, zbyt pochopnie zareagowałam, że może ktoś był w trudnej sytuacji a ja ucięłam rozmowę. Bo pozwalanie na wszystko, ponieważ ktoś ma trudno, dawanie przyzwolenia na wchodzenie sobie na głowę, wcale nie jest dobre, ani dla tej osoby, ani dla nas samych. Czasem bywa to ogromnie trudne, zwłaszcza gdy relacja trwa długo, ale myślę, że pewnego dnia trzeba po prostu wstać i zacząć troszczyć się o siebie. Nie dawać się zwariować, bo inaczej cały nasz świat stanie na głowie. 



Komentarze