Adrian Sinkowski "Atropina" - Recenzja




Określenie rzeczy, czy zjawiska, pozwala je ujarzmić, nadanie nazwy podporządkowuje. Słowa pozawalają lepiej zrozumieć rzeczywistość, mimo że stale wymyka się ona pojmowaniu. Kruchość języka nie pozwala oddać wszystkiego, co dzieje się w człowieku i poza nim. Zawsze widzi się i podskórnie czuje więcej, a jednak człowiek nie ustaje w wysiłkach, by obłaskawić świat wewnętrzny i zewnętrzny, nadać imię, lepiej poznać i pojąć wszystko. Taka jest rola języka i los każdego z nas. To trochę walka z wiatrakami niczym z Don Kichota, a jednak rzecz od której się nie ucieknie, tak naturalna jak oddychanie. Nieodłączna człowiekowi, jakikolwiek by nie był, gdzie by się nie znajdował, jakiego nie miałby wykształcenia. Słowa niosą w sobie siłę, to co nazwane staje się realne. Jest w nas pierwotny lęk przed tym, by nie mówić pewnych rzeczy. Dopóki nie są wypowiedziane, czają się niebezpieczne na skraju rzeczywistości i snu. Łudzimy się, że przemilczane są nierealne, a jednak stają się nawet mimo ciszy. Wyrażone i nazwane przybierają na sile, jednocześnie dając możliwość poradzenia sobie z nimi, stanięcia twarzą w twarz z prawdą, możliwością wykonania pierwszego kroku do wyjaśnienia i rozwiązania sytuacji.

Adrian Sinkowski pisze o stwarzaniu świata za pomocą słowa. Niczym z biblijnej sceny wyłaniają się kolejne obrazy. Powstaje to, co zostaje nazwane, nieraz z mozołem, innym razem dość prosto. Słowa nie są jednak sprzymierzeńcami człowieka, wymykają się jego wyobraźni, mocy twórczej, gubią się, chowają, nie chcą wychodzić spod pióra. Bywają oporne, nieznośne, nieujarzmione. Są jak żywy organizm, któremu można dać się kierować, choć nie wiadomo dokąd zaprowadzą. Mogą być wszystkim, początkiem flirtu, drogą do kłótni, brakiem przebaczenia (Donikąd, s. 16). Nieposkromione, mają w sobie coś z guseł, niby groźnych, ale też nieco wyśmiewanych, takich które chowa się do kieszeni jak dropsy, wyciągane w odpowiedniej chwili, w czarnej godzinie. Bywają klątwą, w którą się wierzy lub nie, a jednak przejmującą grozą. Wybrzmiewają gdzieś na granicy jawy i snu, nie do końca obłaskawione i ujarzmione. A jednak "Słowa, babciu, na kogo padną, na tego bęc." (Ujazdów, s. 5). Mają moc sprawczą, nie taką, jaką biblijne słowo, ale jednak. Układane w zdania posiadają swoją płaszczyznę, która zawłaszcza coraz więcej miejsca. Rozsiadają się w domu i mnożą.

"Sto zdań, tyle ich weszło za próg domu, w pościel,

do zlewu, pod szafę, między framugę okna,
parapet, wieżę z kartek a wodę na szybie,
kropla za kroplą wolno, jak słowo za słowem,
idąc z dołu w górę, odwrotnie. Ach, zdania

potrzeba im tak wiele, a dają tak mało,
więc kiedy nie będę miał nic do powiedzenia,
pomyślę życzenie: jedno zdanie rodzi sto,
dwieście, trzysta - ile im trzeba - szaf, pościeli,

drzwi, okien, jakąś wersję kartek (żadna wieża)
ciasno złożonych w teczkach na ostatniej półce
pod sufitem. Mnożą się w nich następne zdania
bez podmiotu, pełzają i kradną cząstkę nas."
(Adopcja, s. 18)

A jednak nie potrafią opisać wszystkiego, pozostaje jakaś bezradność ich samych i podmiotu lirycznego. Ta szczelina między światem a jego nazwaniem. Wypływają często natrafiając na opór ze strony dzieci, nim właściwie wybrzmią do końca, Przemyślane czy nie "padają ofiarą wrzasku" (Suplement, s. 13), a przecież praca z nimi nie jest rzeczą łatwą. Są wymagające, pochłaniają dziesiątki godzin, układane od nowa, poprawiane, uładzane, doprowadzane do nieosiągalnej wręcz perfekcji zabierają ze sobą czas, ludzi, zajęcia. Są niczym swoiste bóstwo, któremu poświęca się piszący, stale mając świadomość, że jest tylko lichym wykonawcą, kapłanem, który pewnego dnia uwolni się od swojej służby, by odejść w stronę bzu (Esperanto, s. 10). Ten koniec staje się początkiem nowych poszukiwań, swoistym wyzwoleniem.

"Nikt tego nie zabrania: kiedy nie będę miał
już nic do powiedzenia, zacznę szperać w plikach
w poszukiwaniu słowa, które odstawione,
aby nabrało ciała, coś nam o nas powie.

Słowo nabierze sensu."
(Donikąd, s. 14)

Przekonanie o własnej niemocy i ograniczoności języka staje się punktem wyjścia do rozważania o istocie świata. Świadomość, jaka rodzi się z własnej małości sprawia, że "ja" liryczne podejmuje próbę opisania i zrozumienia rzeczywistości. Czasem musi czekać, by słowa dojrzały i nabrały pełni swej siły. Podmiot liryczny patrzy na współczesny mu świat zabiegania, zmęczenia, kłamstw. Pozwala wypowiedzieć słowa brzmiące niemal jako herezja w dzisiejszej rzeczywistości nastawionej na sukces, pracę ponad normę, sztuczne uśmiechy, niekończącą się pogoń za dobrami, pragnienie by mieć coraz więcej. Możesz być zmęczony wszystkim zarówno pracą, remontem, bałaganem, pensją mówi, ale pamiętaj, że wszystko przemija, ty pozostajesz (Impas, s. 39). Czas biegnie, świat, który nieraz lepi się do oczu o poranku, który wciska się do życia czy domu (Bambetle, s. 23) nie jest czarno-biały. Zmienia się, podlega przekształceniom. Podmiot liryczny zauważa coraz większe paradoksy. Wie, że posiadanie nie idzie w parze ze szczęściem, premia ze zdrowym podejściem do pracy i rozsądkiem. Pojęcia wykrzywiają się, przenika je karykaturalne wyolbrzymienie. Prawdziwe terminy odchodzą, zarezerwowane dla sztuki, choćby teatru. Redefinicja pojęć sprawia, że odpowiedzialnością wydaje się być praca nocami, nawet na zwolnieniu, w walce o lepszą przyszłość, wykoślawioną, inną od dziecięcych wyobrażeń, kreowaną przez świat.




"(...) Pamięć nakręca się
jak zegar, chyba po to, aby iść do tyłu"
(Monidło, s. 17)

Lekarstwem na to jest podróż w przeszłość. Nie ucieczka, ale prześledzenie wszystkiego od nowa, by lepiej zrozumieć, co się stało. Podmiot liryczny wyrusza więc do czasów dzieciństwa, by porozmawiać z babcią. Uchwycić się tego, co znajome, zrozumiałe, jasne. Jednak podskórnie zdaje sobie sprawę z tego, że nostalgia za tamtymi czasami, trzymanie się zdjęcia, które ma ocalić pamięć, nie dopuścić do zapomnienia, jest fikcją, ułudą. (Rozpad, s. 58) Z wiekiem zaczyna rozumieć, że świat nie jest dualny. Czarno-białe definicje nie istnieją. Prawda miesza się z kłamstwem, innym razem z nim kłóci, nawet lustro nie oddaje rzeczywistości, bo to co w nim widzimy, jest kwestią gustu (Inna, s. 28). Zwierciadło zakrzywia obraz, tak jak zakrzywiają się kolejne definicje pojęć. Obiektywizm zdaje się nie istnieć, skoro wszystko jest zależne od punktu widzenia. A jednak w tym dziwnym świecie rodzą się relacje. Powstają powoli, ciche, nierzucające się w oczy.

"(...) Nikomu nie przeszło przez myśl,
że niepozorne postaci chowają się za plecami
szczegółu, między słowami, z dnia na dzień
godząc się na drugoplanowe role: ona, niepewna
gdzie jest ani dokąd ją prowadzi, a także on,
pełen wątpliwości, jeszcze nie gotów, aby dać
z siebie tyle, żeby pomyślała, że jest. Albo będzie."
(Fort Blizne, s. 29)

To właśnie te drugoplanowe role, ostrożne jeszcze związki, niepewne swojej przyszłości, które zdają się ukrywać przed światem są najbardziej prawdziwe. Przypominają o ludzkiej kruchości, niezdecydowaniu, które narasta. Człowiek zdaje się gubić we współczesnym świecie, zatracać świadomość tego, co najważniejsze. Uczyć się postaw, które nie tak dawno były naturalne. Zapatrzeni w to, co faktycznie jest ułudą, w chwilowe dobra, ludzie tracą z oczu najważniejsze wartości. Wygasają powoli marzenia, człowieczeństwo zostaje ogołocone kawałek po kawałku. Z dnia na dzień, jak w wagonach, którymi ludzie byli wywożeni w czasie II wojny światowej.

"idą udawać, że są, mimo że od dawna

jakby ubywali po kawałku. Jeden gest,
myśl, ruch, jedno marzenie - każdego dnia jedna
cząstka, aż coś w nich gaśnie, pęka, tylko nie tu,
wewnątrz wagonu. Tu mija czas, nic poza nim"
(Tranzyt, s. 37)

Dziś to jednak inna strata. To nie przymusowe dostosowanie się do warunków, ale zagubienie. Ciche i nieme odchodzenie od siebie i własnego szczęścia w imię tworzonych miraży. Przybieranie masek, za którymi kryje się pustka i cierpienie z powodu zatracenia własnej tożsamości. Każdy dzień to cząstka mniej w nowym, wspaniałym świecie. Jednak wraz z tą wędrówką przychodzi zrozumienie. Podmiot liryczny zaczyna dostrzegać, że często wiele rzeczy gubi sens przez zbytnią dosłowność, rozproszenia, nadinterpretację (Hipoteza, s. 38). Wraz z dorastaniem człowiek uczy się, że czasami odpowiedź na pytania znajdujemy tam, gdzie jej nie ma. W milczeniu świata i drugiego człowieka. Innym razem jest nią to, czego nie chcemy przyjąć niepomni na to, że prawda bywa bolesna. Należy przyjąć tę odpowiedź, zadumać się nad nią, gdyż jest drogą do poznania świata, choć często się nam nie podoba (Imię, s. 40).

W końcu dochodzimy do tytułowej "Atropiny" leku, który poraża układ nerwowy, prowadząc do rozkurczenia mięśni gładkich układów moczowego, pokarmowego, oskrzeli, przyspieszającego tętno i rozszerzającego źrenice. Po atropinie widzi się nieostro, jest się w pewien sposób bezbronnym, jak dziecko. Świat nagle staje się inny niż przed momentem. 

"Atropina jest w stanie sprawić, że zobaczę,
babciu, kogoś, kogo już nie ma? Albo ciebie,

wtedy czterdziestoletnią, robiącą śniadanie
chłopcu, w przyszłości ojcu, na długo przed mamą,
jednak i ona, i on już za kimś tęsknili.
Inną do tego stopnia, że nie jestem pewien

nikogo, z sobą włącznie, że czas nie wystawi
nas kiedyś do wiatru (...)
(Atropina, s. 66)

Substancja staje się kluczem do nowego poznania. Spojrzenia z innej perspektywy. Zagłębienia się w przeszłość, ale i spojrzenia w przyszłość, owianą tajemnicą, niepewną, w której czas może wystawić "ja" liryczne do wiatru. A jednak konieczne wydaje się to odwrócenie wzroku, by dowiedzieć się, kim się było, jest i kim można się stać. Przypatrzenie się rodzicom jako małym dzieciom, wymaga odwagi, jak wspomina podmiot liryczny, gdyż wówczas stają się kimś zupełnie nieznanym, innym staje się również mówiący. A jednak w tych dzieciach tkwi tęsknota za przyszłym partnerem. Jakby tylko czekała na to, by się obudzić i odnaleźć drugą połówkę. Nieznane przenika się ze znajomym, tworząc ciekawą mieszankę. 

Niepewność własnej tożsamości przeplata się w tomiku z powtarzającym się niczym refren stwierdzeniem "kiedy nie będę miał już nic do powiedzenia". I warto przystanąć tu i zastanowić się, czym dla poety jest wyzbycie się słów. Milczenie tego, kto nimi żyje wydaje się wymowne. Nie ma tu lęku przed tym zdarzeniem, jest za to szukanie dróg, którymi wtedy się podąży. Może w nieco zagubionym stanie, niepewnym jak po atropinie. A przecież można sięgnąć do zapisanych niegdyś, zamkniętych w plikach słów, podążyć ścieżkami z przeszłości, budując na nowo. (Donikąd, s. 14).



Dawno nie pisałam o poezji, zapominając już niemal jak to jest zmagać się ze słowem, nie jako poeta, ale jako ten, kto o słowach pisze. To niełatwe zadanie, gdyż zawsze pozostaje się w pewien sposób bezbronnym, pozbawionym szerszego kontekstu, który częściowo umyka. Świadomość, że między wierszami jest więcej niż się odczytuje, bywa frustrująca, ale uczy również pokory. Poezja jest jak wnikanie w duszę drugiego człowieka, można dojść jedynie tam, gdzie on nam pozwoli. Adrian Sinkowski wpuszcza czytelników głęboko, pozwalając im wniknąć do świata poetyckich zmagań, braku słów czy może natchnienia, z których nie robi jednak tragedii. Głęboki namysł i pewne przygotowanie na tę literacką ewentualność, a może lepiej byłoby powiedzieć konieczność, jest tym, co w tomiku zaskakuje. Podobnie jest z patrzeniem na świat z różnych perspektyw, szukaniem tożsamości, pojęć, swojego miejsca w świecie w momencie, gdy życie wydaje się już przecież ułożone z pracą, rodziną, bagażem doświadczeń. Adrian Sinkowski zatrzymał mnie, by zadać podstawowe pytania o istotę rzeczy, sens, cel. I w tym tkwi siła poezji, w na pozór prostych utworach, które czytane wielokrotnie odkrywając przed odbiorcą coraz to inne przestrzenie. Poezja autora "Atropiny" sprawia wrażenie prostej, obrazy wydają się znajome, jednak pod nimi tkwi prawdziwa refleksja. Trzeba się zatrzymać, sięgnąć głębiej, wydobyć na światło dzienne skojarzenia, odpowiedzieć na pytania, przemyśleć to, co mówi podmiot liryczny. To twórczość, która stawia wymagania, ale w końcu taka jest rola poezji. 

W kartce od Autora dołączonej do tomiku dostałam życzenia, by był on inspirujący oraz otwierający i tak rzeczywiście było, bo co zrobić, gdy brak nam słów, gdy codzienną pracą trzeba w codzienności przywracać pojęciom ich podstawowe znaczenie, gdy trzeba budować ciągle od nowa? Słowo w twórczości Sinkowskiego jest zarazem mocne jak i ulotne. Czytając "Atropinę" miałam skojarzenia zarówno z potężnym Logosem, który tworzy, jak i z hymnem św. Pawła o miłości:

"Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: 
Teraz poznaję po części, 
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany."


Staję więc wobec wierszy i drążę, szukam pojęć, definicji, nauki z przeszłości, ale staram się również patrzeć w przyszłość, z nadzieją i bez lęku o to, że zabraknie słów, bo zawsze jest jakieś wyjście, są jakieś słowa. 

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Panu Adrianowi Sinkowskiemu.

Adrian Sinkowski, Atropina, Biblioteka "Toposu", t. 156, Sopot 2018.

Komentarze

  1. Tak rzadko sięgam po poezję :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A warto. Wymaga trochę czasu i pracy, ale otwiera, zaskakuje, przenika człowieka. Można spróbować, choćby wiersz na tydzień.

      Usuń

Prześlij komentarz