Julia Armifield "Nasze podmorskie żony" - recenzja
Przyciągnęła mnie już sama okładka. Potem był opis, taki który dla mnie, osoby lubiącej raczej powieści grozy niż horrory, wydawał się odpowiedni. Miało być w punkt - historia o miłości przeplatająca się z czymś nienamacalnym, mrożącym krew w żyłach, ale w takiej bezpiecznej dawce.
"Żałoba jest samolubna: znacznie bardziej niż utraconą osobę opłakujemy samych siebie, bo teraz przyszło nam żyć bez niej - ale przede wszystkim płaczemy, bo to przynosi ulgę. Proces żałoby jest procesem radzenia sobie z czyimś odejściem, jeśli więc żałoba ugrzęzła w niejednoznaczności - w stałej nadziei na odwrócenie sytuacji - to samo dzieje się z naszą zdolnością do przebolenia straty." - s. 143-144
Zanurzyłam się zatem w morskie głębiny i opowieść o związku, próbując dociec, co stało się po drodze. Chciałam poznać przyczynę osobliwych wydarzeń, które pojawiały się na kolejnych stronach.
Na dnie
Miri myślała, że będzie już sama. To miała być krótka, kilkutygodniowa misja. Tymczasem nieobecność Leah się przedłużała. Początkowo były telefony z zapewnieniem, że to nic nadzwyczajnego. Sama o tym wiedziała. Morze jest nieprzewidywalne, zdarzają się różne przyczyny opóźnień, nie ma się czym martwić. Tylko tak jakoś coraz więcej pustki, samotności, zalegającego niepokoju. Dni przechodziły w noce, tygodnie w miesiące. Kiedy była już przygotowana na najgorsze, zadzwonił telefon. Pojechała.
Miała wrócić z miłością swojego życia. Wróciła z kimś zupełnie obcym. Próbowała odnaleźć w tej znanej-nieznanej swoją żonę. Wszystko jednak wymykało się z jakichkolwiek ram. Cisza przerywana monologami wygłaszanymi nie wiadomo do kogo. Słowa zawisające w powietrzu, opowiadające o morzu i tym, co się w nim znajduje. Uparte milczenie o tym, co działo się przez pół roku. Porozkładane wszędzie szklanki wody. Nowe nawyki, niechęć do jedzenia. Pełna życia Leah przypominająca ducha, coraz bardziej odległa, coraz bardziej niedostępna, zatopiona w sobie.
Tak jakby pozostała na dnie oceanu. Jakby coś nie chciało jej stamtąd wypuścić. Bezradność i próba dalszego życia. Piętrzące się rachunki i zaległe maile pośród rozgrywającego się dramatu. Niewiadoma co dalej. Zmieniające się ciało, które powoli przestaje być znajome.
Pomiędzy tym opowieść o wydarzeniach na pokładzie łodzi podwodnej. Krótka relacja o narastającym niepokoju, marazmie, lęku próbującym przebić się z odmętów umysłu. Urywane myśli, powtarzalne czyny i pytanie, co jest pośród spowijającej wszystko ciemności. Bo przecież musi tam coś być. Narastające wątpliwości, domysły o cel dziwnej misji i Centrum, które opłaciło ekspedycję. Pułapka czy zwykły przypadek? Wydarzenie, które zmieniło wszystko.
"Nasze podmorskie żony" - moja opinia
Bardzo czekałam na lekturę tej historii. Chciałam wiedzieć, co stało się podczas misji, co dzieje się z główną bohaterką. Pytania mnożyły się ze strony na stronę, zwłaszcza, że historia Leah zajmuje znacznie mniejszą część powieści. Większość to opowieść Miri przypominającej sobie początki znajomości z żoną, pierwsze randki, najlepsze chwile, dobre i trudne momenty. To swoista analiza związku odchodzącego na jej oczach w zapomnienie. To pożegnanie z osobą, która była jej światem. Dużo tu treści poruszających żałobę, którą bohaterka stara się przepracować, najpierw zanim dowiaduje się o odnalezieniu Leah, potem gdy widzi, że osoba z którą wróciła jest zupełnie obca.
Julia Armfield wybrała na bohaterki dwa zupełnie odmienne i dopełniające się charaktery. Nie bez znaczenia jest to, że Miri jest hipochondryczką. Że to zawsze ona potrzebowała wsparcia i ukojenia drugiej połówki. Teraz zaś samotnie musi stawić czoła niepojętej przemianie. Niezrozumienie, gniew, bezradność, smutek, żal, strach, ból, to wszystko miesza się na kartach. Widać cierpliwość i połykane z gniewem słowa, które nie wywołałyby pożądanego skutku, a tylko pogorszyły sytuację. Izolowanie się od przyjaciół, którym nie sposób wyjaśnić tego, co dzieje się w domu. Walkę z codziennymi, prozaicznymi rzeczami, które przestały mieć znaczenie.
Autorka daje również wgląd w to, co dzieje się z człowiekiem zamkniętym w bardzo ograniczonej przestrzeni. Świadomym tego, że nie ma ucieczki, że być może jego dni są policzone, a ratunek niemożliwy. To zagłębianie się w duszny, pełen napięcia klimat, w którym czuć, że w każdej chwili coś może wybuchnąć. Gdzie zaczynają dziać się niepokojące rzeczy, ale nie do końca wiadomo czy najgorsza nie jest dziwna bierność i odcięcie bohaterów od własnych reakcji.
"Nasze podmorskie żony" to dobrze napisana powieść. Ciekawie obrazująca żałobę, żegnanie się z kimś ukochanym. To świetnie skonstruowana historia rozpadu relacji, zamykania się we własnym świecie, odchodzenia. I tutaj nie mam się do czego przyczepić. Psychologicznie jest wiarygodnie, językowo klimatycznie, pojawiają się nieco filmowe kadry wnętrza domu, które dopełniają klimatu. Miri jest świadomą swoich ograniczeń i lęków oraz stanu, w jakim się znajduje, choć kompletnie bierną osobą. To nieco przerysowana postać, którą można krytykować za brak reakcji i szukania rozwiązań, ale wydaje mi się, że taki właśnie był zamysł autorki. To miała być bardzo statyczna historia, w której wszyscy są bezradni. To, co ogromnie mnie rozczarowało to obiecany mi horror, którego nie znalazłam na kartach. Może inaczej, jeśli wziąć tylko fragment definicji i skupić się na niesamowitych, niewytłumaczalnych wydarzeniach, to owszem, dostałam je. Czułam, że coś się wydarzy, ale dla mnie to baśń z okrutnym zakończeniem, a nie horror. Liczyłam, że dotrę do rozwiązania zagadki. Nie wzbudziła ona jednak we mnie ani trochę lęku, strachu czy nawet napięcia (powtórzę po raz kolejny, gdyby ktoś nie wiedział, mnie naprawdę łatwo przestraszyć). A tu nie dzieje się pod tym względem nic! Nawet przemiana Leah nie budziła we mnie innych emocji poza smutkiem.
Podsumowując - debiutancka powieść Julii Armfield to książka o związku i jego rozpadzie z nadprzyrodzonym twistem, która kompletnie Was nie przestraszy, ale w materii żałoby i relacji międzyludzkich, da Wam mocno do myślenia.
Julia Armfield, Nasze podmorskie żony, przeł. Agnieszka Walulik, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2024.
Komentarze
Prześlij komentarz