O nieskończoności czasu – Karen Thompson Walker „Wiek cudów” - Recenzja


          



„Nie od razu zauważyliśmy, co się stało. Nie mogliśmy tego poczuć.
Na początku nie wiedzieliśmy o tym dodatkowym czasie, który wybrzuszał gładką krawędź każdego dnia niczym kwitnący pod skórą guz.
Byliśmy wtedy skupieni na pogodzie i wojnie. Nie interesowaliśmy się ruchem obrotowym Ziemi. Na ulicach dalekich krajów nadal wybuchały bomby. Huragany przychodziły i odchodziły. Lato się skończyło. Rozpoczął się nowy rok szkolny. Zegary tykały jak zwykle. Sekundy skraplały się w minuty. Minuty urastały do godzin. I nic nie wskazywało na to, że owe godziny nie zlewają się potem w dni, z których każdy jest taki sam, ma określoną długość znanej każdej istocie ludzkiej”. 

Wszyscy czasami marzymy, żeby doba była nieco dłuższa. Chcielibyśmy mieć tyle czasu, by pracować, odpoczywać, zrobić coś, czego wcześniej nie mogliśmy zrealizować. Pragniemy skracać nieprzyjemne chwile i wydłużać te piękne. Marzymy o dodatkowych minutach, nie zastanawiając się często, gdzie gubimy te które mamy i jaki wpływ miałby na nas dodatkowy czas. A jednak od czasu do czasu każdy wzdycha, gdyby doba mogła być nieco dłuższa… 

Karen Thompson Walker pokazuje, jak mógłby wyglądać świat, w którym doba przestaje mieć ustalone 24 godziny. Nie jest to jednak żadna sielanka. Prawdą jest zdanie zawarte na okładce książki: 
„Ostatecznie zdarzają się nie te katastrofy, których oczekujemy, lecz te, których wcale się nie spodziewamy”. 

„Wiek cudów” przedstawia relację głównej bohaterki Julii, która opowiada o odchodzeniu świata, jaki znała będąc nastolatką. Pełna melancholii, spokoju, pogodzenia, ale i wielkiego smutku relacja wypełniona jest ciepłą tęsknotą za minionym światem, rzeczywistością, która wydawała się niemal bajką w porównaniu z tym, co spadło na ludzkość. Historia rozpoczyna się pewnego dnia, kiedy to została ogłoszona wiadomość o spowolnieniu Ziemi. Niby nieszkodliwym, bo co może być złego w dodatkowym czasie, jaki zyskała zabiegana ludzkość? 

Okazuje się jednak, że zjawisko, którego przyczyn nikt nie potrafi wytłumaczyć wcale nie jest zbawienne. Wręcz przeciwnie, staje się ono początkiem poważnych i dotkliwych zmian, które wywołują we wszystkich narastający z każdą chwilą lęk. Pierwsze reagują zwierzęta, a szczególnie ptaki, które tracą umiejętność latania, potem zaczyna obumierać cała przyroda. Z powodu zbyt długich dni i palącej mocy słońca pojawia się problem z żywnością. Znikają żyzne doliny, w których uprawia się zboża, owoce, warzywa. Wydłużenie zarówno nocy jak i dni sprawia, że ludzkość musi rozwinąć uprawę pod dachami olbrzymich szklarni zasilanych niezliczoną ilością lamp. Powoli pojawiają się problemy z prądem. Pomarańcze i owoce egzotyczne stają się wspomnieniami z dzieciństwa. 

Przerażona ludzkość stara się uporać z zaistniałą sytuacją. Część udaje się do bezpiecznych dla nich miejsc, inni szukają schronienia w sektach, a pozostali starają się przystosować i wieść normalne życie, na ile to możliwe w zaistniałych warunkach. Początkowo wszystko funkcjonuje według nowego czasu. Zegar biologiczny zostaje dostosowany do mechanizmu podziału godzin, co skutkuje jedynie tym, że ludzie snują się niemrawie, usiłując podporządkować się nowym warunkom. Niemożliwość wychodzenia z domu za dnia, kiedy Słońce wywołuje poważne oparzenia i jest śmiertelnie niebezpieczne sprawia, że życie zaczyna toczyć się nocami. W domach pojawiają się okiennice zasłaniające dostęp światła, ciężko jednak spać, gdy jasność wdziera się do domu, a dzień jest jednostką iluzoryczną. 

W takim świecie dorasta właśnie Julia. Pomimo całej tragedii, chodzi do szkoły, ma swoich przyjaciół, a raczej przyjaciółkę, która opuszcza ją w tym krytycznym momencie. Zmieniające się życie, samotność, a także miłość do Setha, kolegi ze szkoły stają się treścią jej dni. Z pozoru normalna młodość, którą wypełniają zajęcia lekcyjne, rozmowy z rówieśnikami, poznawanie świata, pierwsze zauroczenia, nieporozumienia, bunt, zostaje napiętnowana przez katastrofę, której nikt nie potrafi zatrzymać. Powoli rodzi się anarchia, w ludziach narasta lęk przed końcem świata, wieczną jasnością lub ciemnością. Z czasem szkoła istnieje już jedynie dla nielicznych. Ryzyko i uleganie żądzom staje się coraz częstsze. Wobec przeczucia o nieuchronnym końcu wiele spraw zostaje przewartościowanych. Same prawa fizyki ulegają zmianie. Pojawia się również choroba grawitacyjna, zwana potem syndromem spowolnienia. 

Julia ze szczerością przedstawia nie tylko swoje życie, ale i zmieniającą się rzeczywistość. Mówi o swojej miłości do kolegi ze szkoły, o losach ich związku, ludziach, których dobrze znała. Opisuje świat starając się z perspektywy lat dać jak najpełniejszy obraz tragedii, jaka się rozegrała. Książka pisana pięknym językiem to głos młodej kobiety wypełnionej tęsknotą za lepszym, przeszłym światem, ale i bólem związanym z wszystkimi stratami, jakie poniosła. W relacji nie ma nadziei na świetlaną przyszłość. Jest pogodzenie się z losem i świadomość, że trzeba zapewnić jak najlepsze funkcjonowanie ludzkości właśnie w takich warunkach, w jakich dane jest jej żyć. 

Szczerze mówiąc nie zachwycałam się nad „Wiekiem cudów” jak inni. Nie było to dla mnie jakieś objawienie literackie, ale ciekawa, klimatyczna książka napisana pięknym i sugestywnym językiem (pytanie na ile to zasługa autorki a na ile tłumaczki), którą mogę polecić na długie jesienne wieczory. Lektura, którą powinien przeczytać każdy, komu choć raz zdarzyło się narzekać na niewystarczającą ilość czasu… 

Karen Thompson Walker, Wiek cudów, tłum. Anna Gralak, wyd. Znak, Kraków 2012.

Komentarze